Znowu, jak dzień świstaka, otwierasz oczy tylko po to, żeby je zamknąć.

Stresujesz się, że zwolnią Cię z pracy, więc do niej nie idziesz, co stresuje Cię jeszcze bardziej, bo przecież właśnie dajesz im ku temu powód. Twój kot rzyga zjedzoną bazylią, a Ty już widzisz jak doktor kiwa ze smutkiem głową nad kota martwym ciałem. Dzwoni telefon z zastrzeżonego – to na pewno Twoja dziewczyna miała wypadek, babcia nie żyje albo musisz zapłacić znowu mandat za złe parkowanie.

Ale to wszystko chuj przy tym, że obudziłaś się dzisiaj i tak po prostu, po ludzku, nie chcesz żyć. Wcale nie, żeby uciec od problemów dnia codziennego. Te problemy trzymają Cię przy życiu, bo ktoś tam od Ciebie jest zależny, a Ty nie chcesz nikomu przeszkadzać. Zejść wszystkim z drogi, tak, aby niezauważoną odejść.

Po co odejść, pytasz, kiedy przecież masz gdzie mieszkać i co jeść. Ba, kupujesz nawet organiczne warzywa i owoce, organiczne ścierki do kurzu i wielorazowe filtry do kawy, bo czemu masz siebie nie rozpieszczać w tym bólu. Koty masz zdrowe, okres się skończył, głowa dziś akurat nie boli, masz zaległe odcinki serialu i ciągle ostatni dodatek do Wiedźmina na Ciebie czeka, bo tak go skrupulatnie oszczędzasz. W tym miesiącu wszystko się zgadza, hajs się zgadza, seks się zgadza.

Wszystko się zgadza poza chęcią życia i tym, że to znowu grudzień. Twoja matka nie żyje, a pokłosie jej oddechu, w formie rudego psa, odeszło kiedy nawet Ciebie nie było w pobliżu. Teraz już pewnie nigdy nie wrócisz do domu, bo zobaczysz tam tylko pustkę kanapy, na której nie leży z laptopem ani Twoja matka, ani pies jedzący Twoją zużytą chusteczkę. Bo te chusteczki rzucasz wszędzie, dmuchasz nos bo nigdy tak naprawdę nie przestajesz płakać.

Nie zgadzają się święta, bo nie wiadomo z kim i jak je spędzić. W tym kraju na święta jedzą pulpety, kiedy Ty byś zjadła pierogi, uszka i nawet ten paskudny kompot z suszu byś wypiła. Tylko dlatego, że tu nigdzie suszu nie sprzedają, a jak sprzedają, to pewnie kupiłabyś ten organiczny i kompot nie jebałby siarką z kilometra, a zapachem łąk nieskalanych pestycydem. Fuj.

I nie myśl, że pestycydów unikam, żeby żyć dłużej, co to, to nie. Mogłabym same pestycydy żreć, ale lubię zwierzątka i kwiatki, więc wierzę w tę bzdurę, że jak przepierdolę za dużo pieniędzy na produkty z certyfikatem, to Matka Ziemia będzie wdzięcznej mnie rozkładać w kartonowej trumnie czy złotej urnie. Jakby to miało jakiekolwiek, kurwa, znaczenie.

To teraz, jak już wiesz, że nie wszyscy, ale ktoś tam jeden, ja, na ten przykład, żyję i oddycham gdzieś, na jakiejś tam szerokości geograficznej Ziemi. I wiesz teraz, że oddycha mi się równie ciężko, jak Tobie, to razem oddychać może będzie nam się może nie lżej, ale chociaż z poczuciem, że ktoś czuje ten ciężar, który wisi w klatce piersiowej i nie pozwala oddychać i wciska się w skronie, doi łzy i wypluwa krzyk. I jak w tej spokojnej skorupie w końcu wybuchniesz i od kurew wyzwiesz koleżankę, którą podrapał Twój kot, bo zadzieraj to ze mną, ale skrzywdź mi kota, to oderwę Ci łeb i w ten martwy kikut Twojej szyi wsadzę wielkanocne świeczki, bo pojebały mi się święta.

Wesołych Świąt, małe elfy depresji. Pamiętajcie, że nawet grudzień kiedyś się skończy.