i boję się, że mam raka. I że opony wybuchną w samochodzie.

Boję się rzeczy irracjonalnych, ale tych całkiem prawdopodobnych też. Nie jestem też pewna czy “boję się” i “strach” to są dobre słowa. Bo śmierci się nie boję. Bólu się nie boję. Ani konsekwencji. Wszystko, czego się boję, to fakt, że to wszystko, co może się wydarzyć, się nie wydarzy.

Wiem, jak przeżyć każdą kolejną apokalipsę. Karuzela zmian i kopnięć w brzuch wyrobiła mi doktorat. Bo widzisz, gdy wszystko się ciągle zmienia, jest niestabilne i faktycznie wybucha, to to już nie jest zaskoczenie, a zwykła rzeczywistość. Nagle zaskakującym robi się czas, gdy burza ustaje, a świat wraca do normy. Gdy mam gdzie mieszkać i za co zapłacić czynsz, gdy lodówka jest pełna, a konto oszczędnościowe nie jest przeze mnie ciągle rabowane z planów na wakacje. Gdy nie marznę już w nocy, bo obsiadły mnie trzy koty. Gdy moja lodowa skorupa topi się pod wpływem dużych, brązowych oczu i burzy loków, a przecież miałam już na zawsze zostać w Krainie Lodu. Gdy tak wszystko wraca do normy, układa się, a ja znowu, jak co kilka miesięcy, odradzam się jak ten feniks z nową pracą i lepszą wizją przyszłości – to mam ochotę wymiotować, uciekać, bić i drapać.

Że teraz mam niby powietrze spuścić i mięśnie rozluźnić?

Że przestać czekać, z której strony tym razem pierdolnie?

Jak?!

Pamiętam jak przyjechałam do Szwecji i nie po raz pierwszy nie umiałam poradzić sobie z tym, że wszystko jest już ok. Zrobiłam to, osiągnęłam, co chciałam, wszystko jest w porządku. Leżałam na podłodze, bo miałam koszmary, że moja nieżyjąca matka kopie mnie po brzuchu i twarzy. Depresja właśnie wywracała mnie na drugą stronę, kiedy przyszedł do mnie posłaniec z wiadomością: Cześć Amanda, nie masz pracy, nie masz pieniędzy, nie masz mieszkania, nie masz swojego dawnego życia, poza dwoma kotami. Powodzenia.

No i na to widocznie wtedy czekałam, bo jak to tak turlać się w depresji bez sensu, kiedy to mogę po prostu turlać się pomiędzy jedną rozmową rekrutacyjną a wizytą w mieszkaniu, na które mnie nie stać, w międzyczasie liczyć, że jak nie zabije mnie choroba weneryczna, to serce mi stanie od powolnego drapania dna. A instynkt przetrwania, to jednak kurwa, bo dostałam pracę, a i mieszkanie w centrum miasta z designerskim dywanem, na który na szczęście koty nie sikały, ale ja rozlałam zbyt wiele wina, choć alkoholu, a w szczególności wina, to ja nie cierpię.

I w tym mieszkaniu znowu mogłam upaść. I tak życiem moim sterował strach, bo boję się, że kot mi umrze, więc wstanę i go nakarmię. Wczoraj przeczytałam post kogoś na Facebooku z pytaniem, czy eutanazja zwierząt boli. Bo kot ma lat tyle, co mój, i umiera, i ktoś musi go zabić pierwszy, bo cierpienie nie uszlachetnia nikogo. I ja patrzę wtedy na te kłębki pluszu i pytam kiedy umrzesz?

Nawet nie wiem, czy będę płakać, jak umrzesz, czy po prostu umrę w kawałku razem z Tobą, bo drugi kawałek musi oddychać, żeby nakarmić Twoją siostrę. A ona też wkrótce umrze.

Przeczytałam też artykuł o dziewczynie, co sobie wszyła majtki w sukienkę, bo rak jej wpierdolił jedną pierś. Jak mojej matce. I ja matce obiecałam, jak miałam 18 lat, że upierdolę sobie cycki, żeby nie mieć raka. Dziesięć lat później mam wciąż parę cycków, lekko obwisłych, nierównych i tak myślę za każdym razem, gdy mam oszczędności na koncie, że wstrzyknęłabym sobie kwas hialuronowy. Nigdy tego nie robię. I dobrze, zwykle tydzień później, po telefonie do kliniki, świat mi się wali i te oszczędności na cycki opłacają mi czynsz i kocie żarcie z kangura. I nowy podkład z Benefitu, bo lubię być próżna jak mi się wali świat. Flawless, kurwa.

Dziewczyna od majtek miała 28 lat, tyle co ja. I kurwa, ja idiotka, czytam, że po wstrzyknięciu wypełniacza w cycki, wypełniacz wchłania się nierównomiernie, tworzy torbiele. Torbiele, kurwa, bo przecież wygeneruje sobie raka, jak go pierwsza sama nie dostanę. Więc zadzwonię w poniedziałek, ten lub następny, i zapytam Dzień dobry, czy ktoś mi łaskawie upierdoli w tym szpitalu cycki i wrzuci w nie sylikon, takie solidne, sterczące B. Nikt mi nie powie, że jestem sztuczną Barbie, kiedy mu odszczekam “podwójna mastektomia, chuju”.

I w ogóle zabawne, bo ja się nie boję raka i że umrę. Ale co, jak umrę przed kotem i ten kot potem sam umrze. A ja sama ją wykarmiłam, bo i jej matka umarła. Matka mojego kota zmarła dokładnie miesiąc po tym, jak zmarła moja. Przez ten miesiąc ćpałam Oxazepam, żeby już nigdy się nie obudzić, a po miesiącu obudził mnie płacz Minervy, bo jej umierająca matka straciła mleko. Głód i moja niechęć do hałasu przyćmiły brak matek, więc obie wzięłyśmy się do roboty. Przez lata myślałam, że to ja nie spałam, bo co dwie godziny musiałam karmić i masować niedziałający układ pokarmowy kota, żeby ten mógł przeżyć. A co, jeżeli to ona postanowiła żyć i drzeć się po nocach, bo widziała, że ten człowiek umiera. Więc albo razem umrzemy, albo przeżyjemy.

I tak żyjemy do dziś. I obie boimy się, że druga umrze. I byłoby to nie tyle, że smutne, ale takie niepotrzebne. Jak te mandale rysowane na piasku. Narobisz się, napocisz, a i tak chuj z tego masz. Wiesz o tym, ale piasek jest taki miły w dotyku.

 

(Sorry, miałam napisać 10 powodów, dla których warto przeczytać “The Ethical Slut”, bo seks się lepiej sprzedaje niż mój terapeutyczny wyrzyg, ale co zrobić. Next time.)