Potrzebowałam ośmiu lat, żeby przyznać się sobie i innym, że moja matka nie żyje.

Dobrze czytasz, przez 8 lat udawałam, że moja matka żyje. Mówiłam o moich rodzicach, o mojej mamie, w czasie teraźniejszym. Opowiadałam anegdotki, jakbym wcale nie była w połowie sierotą.

Pierwsze lata były najgorsze. Nienawidziłam każdego, kto ma matkę. Nienawidziłam każdej matki. Nienawidziłam tych, którzy mają matki. Nienawidziłam ludzi, którzy byli w wieku mojej matki. Życzyłam śmierci każdemu, kto był chociaż rok starszy.

Cóż, nie istniała dla mnie na świecie ważniejsza osoba niż ona. Śmiem twierdzić, że i dla niej nic innego poza mną nie istniało. Miałyśmy siebie, a potem długo, długo nic. Kochałyśmy resztę naszej rodziny, ale same żyłyśmy w kokonie. Kiedy miałam pękniętą miednicę, ona brała leki przeciwbólowe. Gdy ją zżerał rak, mnie piekły piersi. A może topiło mi się serce.

Gdy umarła, zakopałam się w jej łóżku. Żywiłam się oxazepamem i budziłam się tylko po kolejne dawki oraz kilka oddechów pościelą, z której powoli wietrzał jej zapach. Po miesiącu wróciłam do szkoły. Liczyłam każdą kalorię, ważyłam liście sałaty, biegałam kilka godzin dziennie, a resztę czasu siedziałam w książkach. Schudłam 20 kilogramów i zakończyłam rok szkolny z wyróżnieniem i paskiem na świadectwie.

Raz na kilka miesięcy budziłam się w środku nocy w spazmach płaczu. Chciałam komuś powiedzieć, że tęsknie, ale to wyznanie mojej słabości nie przechodziło mi przez gardło. Bo płacz, bo tęsknota, bo miłość to słabość. A ja wymyśliłam sobie, że nic mnie nie zniszczy. I faktycznie nic nie niszczy. Skrobie tylko mój teflon.

Potrzebowałam 8 lat, żeby powiedzieć sobie, że ona nie żyje. Wcale nie sfingowała swojej śmierci, nie jest na wakacjach na Majorce. Nie wróci, a ja jednak umiem żyć bez powietrza.

Gdyby jednak nie ta kobieta z burzą czarnych loków, paląca mentolowe slimy w szpitalnej toalecie, zalotnie trzepocząca rzęsami – nie byłabym dziś Amandą. Stworzyła mnie niczym atomówkę w swoim prywatnym laboratorium. Co dokładnie jej zawdzięczam?

Feminizm

Marina Abramovic, "Lips of Thomas", Moderna Museet Stockholm 2017

Marina Abramovic, “Lips of Thomas”, Moderna Museet Stockholm 2017

Pamiętam, że w podstawówce kolega z klasy wyśmiał moją deklarację, że jestem feministką. Bo wszystkie feministki to obrzydliwe babochłopy. Kazałam mu popatrzeć na moją matkę.

Cóż, to mój blog więc bez wyrzutów sumienia napiszę, że nikt z Was nie ma seksowniejszej i piękniejszej matki, niż moja. Zawsze na wysokim obcasie, w poszarpanych jeansach, skradzionej mi koszulce The Doors, przerażająco długimi tipsami, którymi sprawnie zakładała niebieskie kontakty. Perfekcyjny makijaż i chód prosto z catwalku. Podkochiwał się w niej każdy mój kolega, a moje byłe dziewczyny mówiły, że są ze mną tylko dlatego, bo mają nadzieję, że będę się starzeć tak, jak ona. Cóż, przy niej byłam brzydkim kaczątkiem.

Ale to ona wiedziała, że ja w swoich obszarpanych koszulach i wielkich butach jestem zdolna być pewnego dnia prezydentką, jeżeli zechcę. A jej styl Beyonce nie przeszkodzi jej być najmądrzejszą i najbardziej bezkompromisową kobietą.

Powiedziałam temu koledze, że to moja matka nauczyła mnie feminizmu. I żeby już nigdy nie mylił praw kobiet z wyglądem. Bo możemy wyglądać tak, jak chcemy.

Weganizm

Marina Abramovic, "Cleaning the Mirror", Moderna Museet Stockholm 2017

Marina Abramovic, “Cleaning the Mirror”, Moderna Museet Stockholm 2017

Miałam 11 lat. Kochałam kucyki pony, a mimo silnej alergii, miałam dom pełen psów i kotów. Mama zatrudniła panią, która pomagała codziennie pozbywać się z mojego pokoju sierści i roztoczy, abym mogła oddychać.

Trafiłam wtedy na kampanię przeciwko wywozowi koni na rzeź. Głupie ze mnie było dziecko, skoro do 11 roku życia nie zdawałam sobie sprawy z czego jest mięso. Stwierdziłam, że nie będę jadła ani kucyków, ani innych zwierząt. I wiem, jak wiele trudności mają dzieci, które mówią o tym swoim rodzicom. Moja mama ucieszyła się i w pełni wsparła moją decyzję. Bo jeżeli ufać, to zwierzętom, nie ludziom, mówiła.

Samoakceptacja

Marina Abramovic, "Balkan Baroque"

Marina Abramovic, “Balkan Baroque”

Podkopywaną, co prawda, przez innych ludzi. Byłam grubą dziewczynką, która dziwnie się ubierała i lubiła inne dziewczynki. I za każdym razem, gdy wracałam zapłakana do domu, pełna obrzydzenia do siebie, ona podnosiła mnie z kolan. Widziała we mnie więcej piękna, niż prawdopodobnie ktokolwiek, kiedykolwiek zobaczy. I ja jej wierzyłam. Bo ona nie mogła się mylić.

Otwartość

Marina Abramović & Ulay - The Other: Rest Energy

Marina Abramović & Ulay – The Other: Rest Energy

Seks nigdy nie był tematem tabu dla mojej matki. Od małego byłam wychowywana bez czerwonych policzków i oczekiwania na rozmowę o ptaszkach i pszczółkach. Nie potrzebowałam koleżanek i Bravo, kiedy zaczęły mi rosnąć piersi albo zdziwiona odkryłam, że włosy rosną mi nie tylko na głowie.

Dostosowując się jednak do społeczeństwa, ukrywałam przed światem moją pierwszą dziewczynę. Gdy matka to odkryła (a z całego pakietu jej zalet, trzeba dodać, że jej umiejętność stalkowania mnie była wyborna), przyszła mi to oznajmić. Przerażona, że teraz, jak to u innych dzieci, będzie drama roku, skuliłam się i czekałam na wyrok. Tymczasem moja matka rzekła:

Amanda, jak ja się cieszę. Tak się bałam, że będziesz nieletnią matką, bo z Twoim temperamentem to trudno będzie Cię utrzymać z dala od romansów. Kamień z serca! I dobrze, dziewuchy są fajniejsze!

(Chłopaki też mogą być fajni, żeby nie było. No ale co ja się miałam z matką kłócić.)

Programowanie

Marina Abramovic, "The House with the Ocean View"

Marina Abramovic, “The House with the Ocean View”

Nie, nie ojciec, nie nauczyciel, nie kolega. Moja matka, ta drobna lolitka, którą nikt by o to na pierwszy rzut oka nie podejrzewał. Z komputerami potrafiła zrobić wszystko, a gdy nie wiedziała jak, to wyszukiwała to w sieci. Może dlatego nigdy nie rozumiałam społecznego wymogu, że to mężczyźni potrafią w komputery. Moja matka nie była inżynierką, po prostu wiedziała. Niedługo później znajomi i sąsiedzi przynosili do niej swoje komputery, zamiast do miejscowych informatyków, którzy mieli respektowany wygląd, ale nie umiejętności.

I nie, nie nauczyła mnie programować, tego nauczyłam się jakiś czas później. Ale pokazała mi zupełnie inną wizję świata IT niż ten, z którym potem się zderzyłam. Bo dla mnie to zawsze była „babska” rzecz.

Makijaż

Marina Abramovic, "Rhythm 0"

Marina Abramovic, “Rhythm 0”

Mimo, że coraz częściej wychodzę z domu prezentując światu moje dorodne pryszcze, rozszerzone pory i wory pod oczami, to jednak dzięki matce potrafię się odpierdolić tak, że vlogerki urodowe wysiadają. Jak chcę, to zrobię najprostszą kreskę Amy Winehouse i wyblenduję 20 kolorów bez najmniejszej granicy między nimi. Zazwyczaj mi się nie chce, ale matka nigdy nie goniła mnie ani od kuferka z narzędziami w warsztacie, ani od kuferka z kosmetykami.

Czytanie

Moderna Museet Stockholm 2017

Moderna Museet Stockholm 2017

Książki czytałam od zawsze i zawsze z własnej woli. Dużym szokiem było dla mnie poznanie później ludzi, którzy czytać nie lubili, choć czytali wszystkie szkolne lektury. Bo rodzice kazali.

I to chyba ta wolność, którą znowu dała mi matka. Nigdy niczego mi nie kazała, podrzucała książki, które sama lubiła. Raz postanowiła mi przeczytać Janko Muzykanta, bo to była szkolna lektura. Uznałyśmy, że jakiś chory pojeb (parafrazując) musiał to napisać. Palą tam i biją dzieci. Od tamtej pory miałam przyzwolenie na nieczytanie lektur, bo wiedziała, że moja wybujała wyobraźnia pozwoli mi pisać wypracowania szkolne bez ich czytania. A po szkole zaczytywałyśmy się w Anię z Zielonego Wzgórza. Wtedy zresztą po raz pierwszy wpadłam na pomysł, że przecież mogłabym mieć zielone włosy.

Dziwne zainteresowania

xtradead

Cóż, moje zamiłowanie do zwłok nie dla każdego jest czymś normalnym. Moja lista marzeń, aby zostać lekarką sądową czy choćby osobą odpowiedzialną za balsamację zwłok, jest wciąż aktualna. Wciąż chciałabym otworzyć zakład pogrzebowy.

Jednym z piękniejszych dni w moim życiu był ten, kiedy doktorantka zabrała nas w ramach ćwiczeń do zakładu medycyny sądowej. Cóż, niektórzy wspominają dobrze skok na bangee, a ja sekcję zwłok.

Skąd to się wzięło? Moja matka kochała horrory. Superniania pewnie by nie aprobowała, ale towarzyszyłam jej w tej pasji od najmłodszych lat. Uwielbiałam Ukochaną Laleczkę i Candymana, przerażał mnie trochę Freddie Krueger, ale na urodziny bardzo chciałam dostać laleczkę Chucky. Gdy trochę podrosłam i wyszła amerykańska wersja The Ring, moja mama kupiła mi białą sukienkę i zaczesywała moje długie włosy, abym przypominała Samarę.

Nikt nie twierdzi, że byłyśmy normalne.

Zamiłowanie do średniowiecza

kohlanta

Moja matka była niespełnioną księżniczką. Wszystkie nasze wycieczki, krótsze i dłuższe, zawsze zapełnione były zwiedzaniem zamków, pałaców, twierdz, kościołów i ruin. Do dziś największą miłością darzę Zamek Czocha oraz Zamek Książ. Chyba dlatego ciągle wracam do książek Joanny Bator, bo gdy ta pisze o Wałbrzychu i okolicach, czuję, jakbym znowu chodziła tam z moją matką i szukała grobu księżnej Daisy.

Zadowolenie z jej śmierci

amy-smile

Przez pierwsze lata oddałabym wszystko za wehikuł czasu. Teraz już nie jestem tego taka pewna. W jeden dzień z rozpuszczonej nastolatki, stałam się odpowiedzialną dorosłą. I znasz moje zdanie, że można być albo szczęśliwą, albo mądrą. Ze szczęśliwego dziecka stałam się mądrą dorosłą. Pewnie, że fajnie byłoby być szczęśliwą, ale nie dane mi było wybrać. A teraz, gdy przypominam sobie tę upierdliwą osiemnastolatkę, to cieszę się, że zginęła z moją matką. Bo może jestem cyniczna, ale to szczęśliwe dziecko było strasznie głupie. A jako, że szczęśliwa już być nie umiem, to najbardziej w świecie gardzę głupotą. I gardzę tą Amandą. Dobrze, że zginęła.